Nieoczekiwany sukces Gwiezdnych wojen w 1977 roku z pewnością zaskoczył środowisko filmowe i stał się początkiem nowego rozdziału w historii nie tylko kina, ale również popkultury. Po kolejnych filmach tj. Imperium kontratakuje oraz Powrocie Jedi, uniwersum wykreowane przez George’a Lucasa stało się nowym trendem. Nic więc dziwnego, że na fali sukcesu trylogii o Luke’u Skywalkerze skorzystali autorzy książek, komiksów i twórcy gier. Wielu bohaterów doczekało się własnych książek czy nawet serii. Rycerz Jedi, Obi-Wan Kenobi, grany przez Aleca Guinnessa oraz Ewana McGregora stał się postacią kultową oraz jedną z najbardziej rozpoznawalnych ikon sagi. Świadczy chociażby o tym fakt, że oprócz wielu fanów na całym świecie, Kenobi ma nawet ulicę nazwaną swoim imieniem. I to w Polsce. Nic więc dziwnego, że John Jackson Miller dostał zielone światło na powieść ukazującą losy bohatera między Zemstą Sithów i Nową nadzieją. Zapraszam!
Niezbyt dawno temu w naszej galaktyce
Kenobi jest jednocześnie jedną z ostatnich publikacji z tak zwanego starego kanonu. Już objaśniam, o co chodzi. Przez prawie 40 lat wszelkie licencjonowane materiały spod znaku Gwiezdnych wojen, które rozszerzały całe uniwersum określane były jako Expanded Universe (w skrócie EU). W 2012 roku, The Walt Disney Company wykupiło Lucasfilm, zaś 25 kwietnia 2014 roku ogłoszono, że EU przemianowane zostało na Legendy. Od tamtej pory (za wyjątkiem 6 filmów, serialu animowanego oraz poprzedzającego go filmu) WSZYSTKIE materiały wydane do 25 kwietnia 2014 przestały być kanoniczne. Mamy zatem podział na obecny kanon (od 25 kwietnia 2014) oraz stary kanon (do 25 kwietnia 2014). Krok ten spotkał się oczywiście z falą niezadowolenia, ponieważ usuwał on ze świata Gwiezdnych wojen wiele lubianych postaci. Disney jednak rozpoczął politykę przywracania tych bardziej popularnych, dzięki czemu mogliśmy przez chwilę oglądać Dartha Bane’a (Gwiezdne wojny: Wojny klonów) czy obecnego w Rebeliantach Wielkiego Admirała Thrawna. Jak ma się to jednak w stosunku do powieści Millera? Tak, że wydarzenia z książki nie miały oficjalnie miejsca. Co ciekawe, za książkę można spokojnie zabrać się bez znajomości wydarzeń z uniwersum.
Galaktyczny western
Gdyby wyrzucić całą gwiezdnowojenną otoczkę mielibyśmy do czynienia ze zwykłym westernem. Nieznajomy przybysz pojawia się w okolicy w trakcie miejscowego konfliktu. Za Dziki Zachód robi tu nawet cała planeta. Tatooine leży w Zewnętrznych Rubieżach i jest znacząco oddalona od jądra galaktyki. Stanowi ona zatem idealne miejsce na szemrane interesy (jest z resztą kontrolowana przez gangsterską rodzinę Huttów) oraz na miejsce ukrycia. Duża odległość od tych nieco ważniejszych systemów sprawia również, że mieszkańcy nie do końca wiedzą, co dzieje się w galaktyce. Niektórzy słyszeli coś o problemach w Republice, ale na tym ich wiadomości się kończą. To jednak nie wszystkie cechy westernu. Występuje tu również oczywiście twarda postać kobieca, a jest nią Annileen Calwell, samotnie wychowująca dwójkę nastoletnich dzieci właścicielka sklepu, która z czasem zaczyna liczyć na coś więcej niż przyjaźń z Kenobim, mamy kogoś na kształt szeryfa, za którego robi Orrin Gault, farmer wilgoci, przedsiębiorca i jednocześnie dowódca zrzeszającej okolicznych farmerów straży obywatelskiej oraz rzecz jasna antagonistę. Albo raczej antagonistkę, bo jest nią przywódczyni miejscowego klanu Tuskenów – A’Yark. Mamy jeszcze dzieci Annileen, o których już wspomniałem (niesfornego chłopaka Jabe’a oraz jego siostrę Kallie, zajmującą się zwierzętami), dzieci Orrina (syna Mullena oraz córkę Veekę), a także kilka mniej ważnych postaci, głównie farmerów oraz klientów sklepu. Swój występ zaliczają też gangsterzy Hutta Jabby, a nawet Owen i Beru Larsowie, wraz z małym Lukiem Skywalkerem. Dzięki stosunkowo niewielkiej ilości tych ważniejszych postaci, można być przekonanym, że autor poświęcił całkiem sporo czasu głównemu bohaterowi. Cóż, mam pewien niedosyt. Wydaje mi się, że Kenobi mógł dostać nieco więcej tego czasu. Może tak mi się tylko wydaje z uwagi na tajemniczą otoczkę kreowaną wśród Bena, ale mimo wszystko jest go nieco mało. Dostał jednak kilka stron, na które składa się medytacja. Prowadzi on tam monolog, którego odbiorcą jest jego mistrz, Qui-Gon Jinn. Mamy wtedy okazję dowiedzieć się, co nasz bohater czuje, jakie ma zdanie na temat tego, w co się wplątał. Ba, raz nawet mówi o tym, że brakuje mu bycia Jedi. Biorąc jednak pod uwagę całość, tak jak już mówiłem, mam mały niedosyt.
Kenobi w swoim stylu
Powieść Millera nie tylko rzuca światło na to, co mogło dziać się z Kenobim przez 20 lat, ale również daje nam możliwość chociaż minimalnego zaznajomienia się z kulturą i obyczajami Tuskenów. Możemy dowiedzieć się między innymi nieco o hierarchii panującej w klanach Ludzi Pustyni, o rytuałach zostawania wojownikiem czy uroczystościach pogrzebowych. Pozwala to spojrzeć na te istoty z nieco innej strony, może nawet zrozumieć ich działania. Albo nawet współczuć? Filmy przedstawiły Jeźdźców Pustyni jako raczej mało rozgarnięte stworzenia atakujące wszystko co się rusza. W książce jest nieco inaczej, ale zależy to chyba w głównej mierze od samej postaci A’Yark.
Przyznam szczerze, że po szybko pochłoniętym początku, szło mi wolniej i wolniej. Do tego stopnia, że na pewien czas całkowicie odłożyłem książkę. W końcu przemogłem się i za jednym razem przeczytałem te 260 stron, które mi zostały. Może to kwestia nieco nudnawego początku. Kawałek dalej, około 110 strony zaczyna się dziać więcej. Kenobi jak to Kenobi. Przemocy używa tylko w ostateczności, częściej jego bronią są słowa i rzecz jasna sarkazm. Całkiem dobrze się czytało. Wystąpiło parę nawiązań do chociażby rzezi, która została dokonana na Tuskenach w Ataku klonów, innych członków Zakonu Jedi czy pojedynku Obi-Wana i Anakina na Mustafarze. Czego możemy być pewni po książce? Kenobi obwiniał się za upadek swojego ucznia. Obwiniał się, że zareagował za późno. Że nie zauważył niczego. Obwiniał się, że teraz przez niego cierpi cała galaktyka. Powieść jeszcze bardziej pozwala nam dostrzec tragizm postaci Kenobiego.